Drugi tydzień września
13 Sep 2024 - Pjoter
[strumień ciekawości
Wij
Gogol
Film radziecki
powódź
]
Mój fav clicker ma nowy time event i tym razem związany jest ze światem skał <3
Mam mały detox od filmów, więc od projekcji Shreka 2 na VHS, dopiero 7 Września obejrzałem COKOLWIEK.
Jakoś tak wyszło, że na porannym posiedzeniu trafiłem na post Koryntczyk, i ten magiczny uśmiech wiedźmy chodził mi po głowie przez cały dzień. Na tyle mnie to męczyło, że obejrzałem ten film w pierwszym dogodnym momencie, czyli pod wieczór. Na szczęście z kinem radzieckim nie ma problemu, jeśli chodzi o dostępność :D
Film jest odpowiednio dziwny, a aktorzy wydają się żyć w tym imperium rosyjskim te 300 lat temu. Tempo akcji jest zazwyczaj dość spokojne, żeby nie powiedzieć że dzisiaj powooolne. Zupełnie mi to nie wadziło, a raczej podkręciło atmosferę absolutnej fantazji. A samo zakończenie było już tym co lubię bardzo, czyli było całkiem nieoczywiste, nieprostolinijne. W dodatku jak przeczyta się interpretację Koryntczyk to tak idealnie pasuje, jak dłoń w rękawiczce. clickable, tabbable, and hoverable spoiler, który będzie się pojawiał od czasu do czasu mam nadzieję
Magdalena Koryntczyk - Interpretacja filmu "Wij" (1967) UWAGA: SPOILERY!!!
kładę się, wiec zostawiam tutaj post o Wiju, będziecie mieli na rano do kawusi.Wij z 1967 roku to ekranizacja opowiadania Gogola, fabuła prosta jak cep:
Akcja dzieje się na terenach dzisiejszej Ukrainy, studenci kijowskiego seminarium jadą na wakacje, a właściwie rozpierzchają się po okolicy, gdzie tu można jechać na wakacje wieki temu, można się rozejść elegancko po stepie.
Teolog, filozof i krasomówca to właśnie robią i oczywiście gdy zapada zmrok myślą gdzie by tu przenocować. Tak trafaiją do chatynki starej kobiety, która zakrada się nocą na posłanie filozofa i okazuje się, że jest wiedźmą, która wdrapie sie na jego plecy i razem odlecą na miotle w ciemność. Nad ranem, kiedy lądują i uda mu się w końcu zrzucić wiedźmę z siebie przy pomocy brutalnej siły, filozof odkrywa, że pobita staruszka zamieniła się w piękną dziewczynę, którą przestraszony zostawia w rowie i wraca do kompanii i jakby nigdy nic chłopy wracają do seminarium.
Mija jakiś czas - i z oddalonego chutoru przysyłają po filozofa. Koniecznie po niego. Córka bogatego pana, umierając, wyraziła życzenie, żeby to właśnie on czuwał przy jej ciele i odprawiał nabożeństwo żałobne. Ojciec jest zdziwiony skąd dziecko zna dane seminarzysty, ksiądz rektor jest zdziwiony, filozof natomiast, wbrew zawodowi, się nie dziwi. Ma straszne podejrzenia, że umierającą jest dziewczyna - wiedźma z pamietnej nocy.
I tak jest w istocie. Przyjdzie mu spędzić trzy straszne noce z ciałem dziewczyny, która po śmierci uparła się, żeby go straszyć. Chłopi zamykają go wieczorem w drewnianej cerkwi i drzwi otwierają dopiero rano. Nie ma ucieczki. Każdej nocy wydarzenia w cerkwi eskalują, student siwieje, aż nocy ostatniej pojawia się cała szatańska czereda i stworzenie zwane Wijem, które ostatecznie stanie się niosącym śmierc filozofowi.
I baśń ta jest filmowana pięknie, wiecie, te malowane horyzonty, obrotówka, niesamowite jak na lata 60’ efelty specjalne uzyskane np. za pomocą karabińczyka i linki, przepiękna scena lotu na miotle, niesamowite stworzenia infernalne z jakiegoś ruskiego Boscha.
Jest to dla mnie opowieść szalenie współczesna. Oto bawiacy się na wakacjach seminarzysta poznaje dziewczynę, z którą uprawia seks. No ale jest seminarzystą, toteż swoje pragnienia projektuje na dziewczynę. To ona go dosiadła, wsadziła miotłę między nogi i ujeżdżała. Miotła jest oczywiście penisem, a lot na niej - metaforą stosunku. On był pijany, on był na wakacjach, on nic nie zrobił, wszystko poza jego wolą. Nad ranem filozof trzeźwieje i okazuje się, że dziewczyna leży cieżko pobita.
Pobita tak, że umiera
To zadna tam omszała baśń, to rasowe kino zemsty, z którego spokojnie możnaby zrobić midnight movie w stylu Death Proof, a nawet exploitation w rodzaju Faster Pussycat! Kill! Kill! Mamy tu historię właściwie o zemście zza grobu, której dziewczyna jako trup nie może dokonać. Jako martwa nie może w dosłowny sposób sięgnąc oprawcy. Symbolizuje to kredowe koło, które seminarzysta rysuje na podłodze, a które emanuje jakby polem siłowym, przez które nie można przejść. Trup dziewczyny próbuje go sforsować fizycznie, potem rozbić latającą trumną, wszystko na nic. Toteż zmarła przywołuje koszmarne postaci, które mają zemścić się w jej imieniu.Pojawia się Wij. Wij jest rodzajem potwora, który jest ślepy, jego ciężkie powieki zasłaniają mu oczy.
Ślepy jak wizerunek Temidy. Albo jak tragiczna grecka postać, która dokonuje rozpoznania losu widzac nagle rzeczy takimi jakie one są, wiec - jak np. Edyp - wykłuwa sobie oczy. Wij prosi pomniejsze demony i stworzenia o podniesienie mu powiek. I ta scena jest jak policyjne okazanie. „To ten.” Pod wpływem wzroku Wija, filozof rozpoznaje naturę swojego czynu w pełni i ponosi karę, która jest śmierć.
Ale wij (z małej litery) to coś jeszcze.
Na początku filmu pojawia się plansza tłumacząca co to takiego wij jako gatunek opowiesci. (foto wrzucam) Plansza w gruncie rzeczy pokazuje, kto tu jest narratorem i czyją pamięcia wydarzeń opowieść się posługuje. To pamięć ludu. Tych, którzy te wypadki zapamietali, ale nie byli czynnym podmiotem. Wszystkich tych „I ja tam byłem, miód i wino piłem.” A może byli tam ich dziadowie albo pradziadowie, nie oni, nieważne, opowiesć została przekazana dalej.
Wij jest zatem nie tylko stworzeniem, ale i rodzajem narracji. Dziwnej narracji, w której status prawdy i zmyślenia jest niepewny. Podlewanej alkoholem, bo w dzień, pomiędzy czuwaniami, pije się na trzydniowej stypie. Alkohol w kulturze Europy wschodniej jest psychodelikiem. Ziemniak, z którego robi się bimber, to nasza ayahuasca, po której przychodzą zwidy i wizje. (Tak jest skonstruowane „Wesele” Wyspiańskiego. Do pijanych gości przychodzą inni goście, z zaświatów, a może nie przychodzą, moze wszystko zwida?) Alkohol pomaga zapamiętać tę kryminalną historię jako baśń o wiedźmie. Ona musi być tak zapamietana. Prawda jest zbyt bolesna, zbyt rozrywająca społecznosc, by pamietać rzeczy jako historię gwałtu i zabójstwa. Filmowy wij jest rodzajem dokonywanego na sobie baśniowego gaslightningu, żeby społecznosc mogła przetrwać. Nałozeniem tkanki bajecznego zmyślenia na wypadki zbyt szokujące, zbyt rozrywające tkankę mieszkanców wsi. Wij się wije.
Ludowy narrator „wije się jak piskorz” - próbuje opowiedziec historię z myślą o minimalizowaniu skutków jej opowiedzenia.
O uniknieciu konsekwencji.
W finałowej scenie koledzy wspominają zmarłego filozofa jako porządnego mężczyznę. Za to wszystkie kobiety na targu to potencjalne wiedźmy. A może on wcale nie umarł? - pytają siebie. Moze właśnie ta sylwetka, która sie zbliża to on? Czy to się wszystko w ogóle wydarzyło? Czy to tylko za dużo bimbru przegryzanego wyrwaną z ziemi cebulą dymką?
Marcin Ilski - Polecajka tekstu Magdaleny Koryntczyk + uwagi z zajęć na ten temat
Marcin IlskiMagdalena Koryntczyk napisała wspaniały zbiór refleksji wokół filmu „Wij” i opowiedzianej w nim historii (poniżej). Tak się złożyło, że poruszone przez nią wątki weszły w interakcję z tym, co działo się na ostatnim kursie, który prowadziłem. Otóż jedna z uczestniczek wniosła wyraźny postulat, by zająć się używaniem narzędzi myślenia krytycznego i systemowego z perspektywy kobiecości w sferze publicznej, a nie prywatnej.
Dość szybko rozwinęła się bardzo mocna dyskusja. A podczas tej dyskusji , w sposób nieuchwycony nawet przez osoby w niej uczestniczące, temat zszedł w przestrzeń biologicznego wymiaru macierzyństwa. I stał się absolutnie dominujący. Rozmowa o myśleniu systemowym stała się sporem o granice instynktów biologicznych u kobiet.
Następnego dnia rozmawialiśmy o tym dalej i chyba udało nam się uchwycić, jak do tej „ucieczki” od zadanego pytania doszło. Mi przyszedł jednak do głowy trop powiązany z refleksjami Magdaleny.
Otóż, jak w „Wiju”, próbowaliśmy opowiedzieć sobie historię z perspektywy tych, którzy do prawa interpretacji zdarzeń zbyt długo nie miały dostępu. I podobnie jak w zakończeniu „Wija” pojawiła się hegemonia systemowego status quo, która przekierował historię na znane i „niepodważalne” koleiny.
Stało się to bez świadomego wysiłku grupy, wydarzyło się błyskawicznie i jakby „naturalnie”.
Różnica może jednak polegać na tym, że o ile w przypadku “Wija” na tak ważną próbę zajrzenia pod jego podszewkę przyszło nam czekać dość długo, to nad tematem ujawnionym na kursie, możemy zacząć wspólnie pracować już teraz.
Potrzebna jest tylko świadoma decyzja, by nie rezygnować nawet, gdy warunkowanie systemowe będzie się ujawniać jeszcze przez jakiś czas.
Tomasz Majeran - Idzie fala i będzie tu za jakieś 40 godzin.
Tomasz MajeranIdzie fala i będzie tu za jakieś 40 godzin. Takie rzeczy da się dość dokładnie policzyć. Tym razem zaleje prawdopodobnie tylko piwnice, a woda na podwórku nie powinna być wyższa niż kilkanaście centymetrów, więc w razie czego w wysokich kaloszach będzie można wydostać się na - już chciałem napisać "szerokie wody" - ale być może po prostu na wąski chodnik, który poprowadzi do suchszego przylądka, na przykład do tej drugiej Żabki, co to ją zrobili na półpiętrze nowego bloku. Bo tę bliższą Żabkę, po drugiej stronie ulicy, zaleje na bank. I gabinet weterynaryjny też zaleje. I aptekę.
I jest coś arcyludzkiego w tym półbiernym, lekko otumanionym czekaniu na nieuchronne, nawet jeśli "nieuchronne" tym razem oznacza właściwie tylko drobne niedogodności - pomijalne, kiedy wie się, co woda robi w miejscowościach w górze rzeki. Wszystko jest kwestią skali: - Ale dobrotliwego? - spytał mój brat, kiedy powiedziałem mu, że mam nowotwora, jakby od razu chciał umieścić tę wiadomość poniżej grubej kreski stanów alarmowych na rzece życia. No więc, patrząc z lotu Airbusa, czekają nas tutaj takie raczej dobrotliwe podtopienia. Język czyni cuda.
Idzie fala i będzie tu za jakieś 40 godzin. Ćwierć wieku temu szarpałbym się bardziej, teraz chcę tylko zabezpieczyć rzeczy niezbędne, zredukować je do niezbędnego minimum. Zszedłem do piwnicy i zabrałem ostatnie butelki zeszłorocznego cydru. W tym roku nie nastawię nowego, bo kwietniowe przymrozki, a potem majowa susza zniszczyły zbiory jabłek w całym regionie. Zniszczyły nawet posadzony przeze mnie klon japoński, a jest to raczej dość odporny na kaprysy pogody gatunek. Wziąłem cydr, ale stary rower zostawiłem, przestałem się łudzić, że kiedykolwiek go naprawię. I już miałem wychodzić, już miałem zatrzasnąć drzwi, kiedy zauważyłem owinięte stretchową folią i wciśnięte w róg piwnicy dwa kartonowe pudła. Szczęśliwie opisane flamastrem podczas przeprowadzki, więc nie musiałem się szarpać.
Pudło z kombinezonem narciarciarskim wziąłem ze sobą, ale nie dlatego, bym się łudził, że kręgosłup pozwoli mi jeszcze kiedyś poszusować po stokach, które w Masywie Śnieżnika pracowicie wykarczowali pod ludzkie przyjemności dzielni leśnicy, ale tak na wszelki wypadek, jeśli w zimie wyłączą prąd i trzeba będzie jakoś się chronić. Taki kombinezon ma świetną wentylację, byle kurtka ci tego nie da. Natomiast drugie pudło, ciężkie, wypchane, bez żalu i nawet bez namysłu zostawiłem. To różne pamiątkowe rupiecie, głównie fotografie z pogrzebów i wesel, studniówki, matury, strajki, trochę papierów, jakieś świadectwa szkolne, jakieś zeszyty, legitymacje. Kogo to? Szkoda dźwigać. Pamiętam, że na jednej fotografii z wesela ciocia Ala miała takie zasuszone oczy z dziwnym światłem w rogówkach jak w japońskim horrorze. Myśleliśmy wtedy, że to lampa błyskowa tak pechowo poświeciła, ale kilka tygodni później zdiagnozowali u niej raka. Otworzyli ją nawet, ale od razu zszyli, nie było co robić, z ciała wysypał się styropian. Trzy miesiące i nie było człowieka. Szkoda dźwigać, niech wreszcie odpocznie. Wcześniej nie miałem serca tego wyrzucić, teraz woda zrobi to za mnie.
Idzie fala i będzie tu za jakieś 40 godzin. Biorę psa na spacer i robimy obchód okolicznych wałów, rowów, kałuż, ścieżek, łąk, rzek, rzeczek i mostów. Brochówka bez zmian, Zielona przybrała, ale wciąż stany okołodobrotliwe. Natomiast Oława nie potrzebuje wiele, aby przebrać miarkę. Dzwoni Piotrek S. i pyta, czy wszystko w porządku i od razu sobie przypominam, że w 1997 roku też dzwonił, chociaż wtedy mieszkałem nie na pierwszym, ale na dziewiątym piętrze i widoki na przyszłość miałem jakby solidniejsze. Niektórzy tak mają, że się troszczą. Gadamy przez chwilę, bardziej o książkach niż o powodzi, głównie o Jerzym Ficowskim, właściwie jakbyśmy razem spacerowali, bo on meandruje pod Warszawą z Bobikiem, a ja pod Wrocławiem z Tarasem.
Idzie fala i będzie tu za jakieś 40 godzin. Idę wałami wzdłuż Zielonej i obserwuję z wysokości kilku metrów ogrodzone osiedle, które kilka miesięcy temu wybudowano w polderze zalewowym. Wjazdu, bo przecież nie wlewu, strzeże szlaban, a przed szlabanem góra piasku. W pobliżu wyłożono puste worki. Pół tuzina dzieciaków z wielką powagą ładuje kolorowymi koparkami piasek do plastikowych ciężarówek. Potem jadą w stronę worków, gdzie następuje chaotyczny rozładunek. Dużo pisku i radochy. Nie więcej niż dwa worki na godzinę, które potem rozradowani tatowie ułożą pod płotem. Chciałbym pomyśleć "mam nadzieję, że chociaż się ubezpieczyli", ale tak naprawdę mam nadzieję na coś wręcz przeciwnego, ktoś przecież karmi tę deweloperską hydrę nienasyconą.
Wracam i wciąż zastanawiam się, czy nie wrócić się do piwnicy po ten karton ze zdjęciami. I już prawie, prawie chcę prolongować wieczność cioci Ali z przepalonymi rogówkami, i innych ciotek, i wujków, i licealnych koleżanek, i kolegów, kiedy z rozterki wyrywa mnie telefon od Ani, która ma gabinet weterynaryjny po drugiej stronie ulicy, a ulica jak klif wyznacza tu dwa światy - jeden za 40 godzin będzie dobrotliwą kałużą, drugi lokalną katastrofą dwa metry pod wodą. Obiecałem, że pomogę jej przenieść karmy, leki i sprzęt z gabinetu w bezpieczne miejsce, a teraz okazuje się jeszcze, że najlepsze miejsce to chyba nasz strych. Nie ma problemu i tak nas nie będzie, bo za 40 godzin bierzemy azymut na koniec świata, finis terrae, będziemy oglądać falę z pokładu Airbusa 220-300. Karton ze zdjęciami musi poczekać, myślę, pakując karmę do samochodu. I nawet nie mogę cynicznie skomentować "po nas choćby potop", bo przecież ostatecznie staję po stronie Bobika i Tarasa, po stronie życia, a nie styropianu.
Interesting links:
- https://lithub.com/editing-without-ego-how-katharine-s-white-quietly-shaped/
Interesting books:
- The World She Edited: Katharine S. White at the New Yorker - Amy Reading - published 09.2024 by Mariner Books Link
- Scythe - Neal Shustermann